wtorek, 14 lipca 2015

Od Katherine

Katherine trzeba było pogratulować. Albowiem tylko ona potrafiła dołączyć do watahy akurat wtedy, kiedy trwała wojna . W zasadzie należałby się jej jakiś medal, czy puchar, za wielką inteligencje.
Na dodatek wybrała taką, w której nie było jej ulubionych klifów przy morzu. Może dlatego, że w ogóle nie było tu morza.
Siedziała sobie teraz na skale, podkuliwszy ogon pod siebie, i myślała. Jej myśli krążyły w tak różnych kierunkach, że żeby wymienić wszystkie tematy o których myślała, trzeba by mieć bardzo dużo czasu i cierpliwości do pytań w stylu "Co? Pomyśl o tym jeszcze raz, bo nie zdązyłem!".
Tak więc, myśli Katherine krążyły sobie samowolnie i ich właścicielka nie do końca panowała nad obrotem sprawy. Ani nad tym, co działo się w około.
Należy tu zaznaczyć, że Katherine często miała momenty zapomnienia - cały świat przestawał istnieć, dopóki coś jej stamtąd gwałtownie nie wyrwało.
A ten raz wyrwania, miał być bardzo, ale to bardzo gwałtowny.
Za Katherine skradał się bowiem ktoś, kogo nie powinno tam być.
Właściwie nie musiał się skradać - w tamtej chwili mógł podejść w różowo-zielonym stroju klowna, tupiąc jak słoń , żonglując i śpiewająć "My Heart Will Go On" na całe gardło, a Katherine i tak by go nie zauważyła.
Ale przecież nie mógł tego wiedzieć, prawda?
W związku z tym skradał się tak cicho jak mógł, i chyba bardzo chciał, żeby nikt go nie zauważył.
W końcu skoczył wysoko (to jest na jakieś dwadzieścia centymetrów, czyli w sumie niezbyt wysoko, ale dla dramaturgii opowiadania zatrzymamy tam "wysoko", dobrze?) i dopadł Katherine, wyrywając ją tym samym z letargu.
Przeciwnik okazał się dużo większy od wilczycy (co w sumie dość często się zdarza, co nie? Natura na prawdę nie jest sprawiedliwa, należy się minus z zachowania), biały i... Cóż, szczerze mówiąc dość śmierdzący.
Jego czerwone oczy sprawiały, że Katherine zaczęła myśleć o rubinach, potem o diamentach, jaskiniach, nietoperzach, (Czekaj, powtórz jeszcze raz, nie zdążyłam zapisać!), skrzydłach, ptakach, osach, karaluchach... Chyba zrozumieliście. Tok myślowy po raz kolejny został przerwany przez zapach (to kulturalne określenie tego czegoś, uwierzcie mi) wydobywający się z paszczy wilka.
Wtedy Katherine poczuła piekący ból w łapie, i zobaczyła krew.
Nagle jednak jakiś ciemniejszy kształt skoczył na białego napastnika i wgryzł mu zęby w szyję.
3-4 sekundy potem (dokładnie 3,45) przeciwnik już nie żył.
Katherine podniosła się na łapy, i popatrzyła na swojego wybawiciela. Był to rosły basior z watahy. Nie pamiętała co prawda jego imienia, ale wiedziała, że nie jest negatywnie nastawiony.
-Uratowałeś mnie - zauważyła błyskotliwie Katherine.
Wilk uśmiechnął się i podszedł bliżej.
-No cóż, trudno niezauważyć. Katherine, tak? Jestem.... O Boże, krwawisz! Wszytko w porządku?- zapytał z lekką troską.
Wilczyca dopiero teraz przypomniała sobie o ranie (kolejna przypadłość Katherine - pamiętała tylko o błachostkach, jednak te rzeczy, które były na prawdę ważne, spływały na drugi, trzeci, czwarty [piąty, szósty, siódmy itd.] plan w jej umyśle).
-To nic, chyba - uspokoiła basiora - To mówiłeś że jak się nazywasz?

Jakiś basior?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz